b

czwartek, 5 stycznia 2012

Recenzja: Ulver - Wars of the Roses


We are our own enemy, and the last judgement... taką linijkę można znaleźć w pierwszym utworze na płycie - February MMX, pełnym osobistych nawiązań do samego zespołu. Zespołu, który od początku swego istnienia wyznaczał nowe ścieżki w muzyce, nie tylko metalowej, bo od metalu przecież zaczęło się wszystko co związane z Kristofferem Ryggiem i jego kolektywem - nie zawacham się użyć tego słowa - wizjonerów.  Trudno bowiem wyobrażać sobie Ulver bez Tore Ylwizakera, człowieka, dzięki któremu prawdopodobnie Kris przestał interesować się gitarową muzyką a nagrał jedne z najbardziej klimatycznych i niezwykłych albumów jakie słyszałem. Mowa tu o Perdition City i Blood Inside. Dlaczego więc zaczynam od nich? Niemożliwym jest uniknąć porównań tej płyty do swoich poprzedników. Napisze więc z przykrością to co powinienem napisać na końcu.- pod każdym względem poprzednie płyty niszczą najnowszy longplay.

Nie spodziewałem się, że zespół, który z płyty na płyte podwyższa sobie poprzeczke i nagrywa coś, co można studiować miesiącami upajając się wylewającym się z głośników onirycznym klimatem, tym razem wyda niedopracowany zbiór (tak, zbiór) utworów bez wspólnej myśli, konceptu i conajważniejsze - magii towarzyszącej chociazby poprzedniemu, tak słabo ocenionemu albumowi. Może to 'zasługa' Daniela O'Sullivana, który dołączył do zespołu już na stałe (dotychczas towarzyszył grupie tylko na koncertach). Jego wpływy słuchać już w pierwszym utworze, February MMX, który paradoksalnie należy do jednych z najlepszych na płycie, o ile można w tym przypadku pisać w takich kategoriach. Skoncza partia perkusyjna, synkopowany bas, szybkie tempo, popowa wręcz melodyka i ten wokal. Niedopracowany, bez pomysłu, sprawiający wrażenie, że Kriss zaliczył regres. Gdzie te szalone wokalizy znane z Arcturus - The Sham Mirrors? Gdzie te opentańcze falsety z Blood Inside? W końcu - gdzie pomysł na partie wokalne, jakimi Rygg raczył nas przez 5 ostatnich longplayów? Wszystko to znikło, a na to miejsce wskoczyły nieudolne, ambientowe pejzaże, które nijak nie tworzą kompozycyjnej całości a sprawiają wrażenie doklejonych na siłę. Instrumentalnie jest tutaj równie nieciekawie - brak jakichś przykuwających uwagę partii, wszystko zlane ze sobą w jedną, miałką całość. Tego wrażenia dopełnia brzmienie - jakby zza ściany, stłumione, bez przestrzeni. Totalnym strzałem w stope jest ostatni utwór - Stone Angels, trwający 14 minut, gdzie O'Sulivan recytuje jakąś pretensjonalną poezje akompaniowany przez rozwleczone ambientowe pady. Nic nie przykuwa uwagi na dłużej - może oprócz pierwszego utworu, oraz przedostatniego Island, gdzie w końcu magia z poprzednich płyt daje o sobie znać. Świetne partie wokalne, klimat i tekst czynią z tego utworu naprawdę godną uwagi pozycje. Największą porażką tej płyty, która doszczętnie ją zruinowała to gościnne wokale niejakiej Siri Stranger, które oszpecają utwór Providence. Zaśpiewała wcześniej w coverze Prince'a - Thieves In A Temple, ale nie mam pojęcia, dlaczego Rygg stwierdził, że rythm'n'bluesowy wokal sprawdzi się w sennym klimacie drugiego utworu na płycie. Całkowite niedopasowanie i pretensjonalne do bólu, charakterystyczne dla tego stylu vibrato w głosie powodują u mnie odruch wymiotny.

Albumjest kompletnie nijaki. I to jest chyba jego największa wada. Każdy z poprzednich charakteryzował się czymś, co określało jego genialność. Chociażby mroźny, bardzo melancholijny Shadows Of The Sun czy schizofreniczno-szpitalny Blood Inside. Tutaj można powiedzieć tylko o mdłym, nudnym albumie. Jesli dla kogoś jest to jakikolwiek wyznacznik dobrej muzyki z pewnością znajdzie tu coś dla siebie. Dla mnie jednak, jest to najsłabsze dokonanie Ulver. Niestety, widać tutaj znaczącą role D. O'Sullivana w komponowaniu tego materiału, co na pewno nie wyszło na dobre dla całej ekipy. Poprzeczka zawieszona przez poprzednie albumy była zbyt wysoko i trzeba było się naprawdę wysilić, aby pobić chociażby Shadows Of The Sun, nie mówiąc nawet o arcydziele jakim jest Blood Inside. Odsunięcie Ylwizakera, trasa koncertowa, regres wokalny Rygga - wszystko to złożyło się na jakość tego albumu. Mam nadzieje, że kolejny album będzie czymś, o czym będe pisał z przyjemnością rozpływając się w superlatywach. Póki co odpalam Blinded By Blood i odpływam w wielowymiarowym, sennym klimacie.

2/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz